Cześć, za miesiąc z hakiem zaczynam pracę w międzynarodowym korpo. Do tej pory pracowałem w polskich firmach + w software house z USA, ale z Polakami.
Jeśli chodzi o rzeczy techniczne to pełen luz, bardziej stresuję się:
- Wielokulturowością ludzie pewnie z USA, Indii itd :D
- Mówionym j.ang
Chyba tym drugim stresuję się bardziej. Mam niby na studiach zrobione b2 techniczne, ale od kilku lat praktycznie nie miałem okazji uzywać angielskiego w mowie. Miałem przez kilka miesięcy w międzyczasie angielski 2h tygodniowo, żeby nie zardzewieć, ale to w sumie tyle.
W pracy dla USA wszystko pisane i czytane było po ang, ale no rozmowy po polsku.
Od jakiegoś czasu regularnie czytam książki po angielsku (nie tylko techniczne ale też kryminały). Może nie rozumiem każdego słówka, ale sens jak najbardziej.
Przed tą pracą mam już wykupione kilka godzin typowo z nativem, żeby się rozgadać.
Kurcze, nigdy nie miałem talentu od języków... pamiętam jak mnie matura z angola ustna mega stresowała. Egzamin na studiach również.
Z drugiej strony wszystkie rozmowy rekrutacyjne przeszedłem (nawet te w których było co nie co po angielsku) i nikt mi nie dał feedbacku, że jest on słaby. Opowiadać o swoich życiu, karierze i innych pierdołach po angielsku umiem na luzie.
Badziej boje się wszystkich spotkań, bo o ile polaków i niemców po angielsku mega łatwo mi zrozumieć, jakiś talków na TedX również to czasem ludzi z UK/USA jest cieżko.
Jak sobie radziliście w takiej pierwszej pracy szczególnie, że też nie czuliście się mózgami z angola?
Bo ja tak serio myślę, żeby walić sobie z początku drina na wyluzowanie i zapisywać na kartce to co mam powiedzieć na daily.
Ale naprawdę, panicznie się stresuję.