W krótkiej perspektywie
Kilkudniowy (3-5) maraton pracy umysłowej, gdzie jedyną przerwą od wysiłku są potrzeby fizjologiczne (2-3h), dojazdy (1-2h) i jakaś minimalna dawka snu (4-6h) są wykonalne, ale z każdym dniem człowiek jest coraz bardziej spięty, zrezygnowany, ma dość, pod koniec dnia mózg krzyczy gościu daj mi spokój, czego ty jeszcze ode mnie chcesz???
, każda minuta robi się cenna, więc potrafisz wpieniać się na bliskie osoby, które chcą Ci zabrać "tylko minutkę" na coś mało istotnego - dla Twojego mózgu ta minutka oznacza straconą minutkę więcej snu / relaksu na rzecz minutki skupiania się na czymś, więc się buntuje.
Po takim maratonie zdecydowanie potrzeba troszkę luźniejszego dnia, móżdżenia się po 6-10h zamiast 12-16h i czasu dla siebie i innych.
W średniej perspektywie
Jak zbijesz sobie parę takich maratonów w kupę, to pewnego dnia stwierdzasz, że nie jesteś w stanie kompletnie nic zrobić. Zero, null. Tak raz-dwa razy w miesiącu człowiek ma dość do tego stopnia, że choćby skały s**ły to nie zmusi swojego mózgu do robienia niczego pożytecznego. Po jednym-dwóch takich dniach da się wrócić do maratonów, a za parę tygodniu znów włącza się tryb gąbki zamiast mózgu.
W długiej perspektywie
Nie próbowałem funkcjonować w trybie jak wyżej dłużej, niż pełen rok akademicki, czyli ok. 9 miesięcy. Dłużej raczej nie byłbym w stanie. Po takich intensywnych 3 kwartałach musi przyjść jeden spokojniejszym tempem, po standardowe 8h pracy umysłowej dziennie i poświęcanie reszty czasu na normalne funkcjonowanie, urzędowanie w kuchni, czytanie jakichś pierdół, granie w gry i tego typu sprawy.
Podsumowując - jak nie musisz koniecznie tego robić, to lepiej sobie odpuść, bo wszystko powyżej ~60-70h tygodniowo zaczyna szybko ryć beret.