Pieniądze to tzw. rzecz nabyta. Są czy nie ma, jakoś sobie człowiek musi radzić, życie toczy się dalej. Raz na wozie raz pod wozem, jak to mówią.
Mi myśli o emigracji rozpaliły się w głowie intensywnie po kilkudniowym wypadzie do Szwajcarii... Nocowałam u znajomych i jadłam głównie to co sobie ugotowałam, także wypad "po taniości". Czyli pochłonął 5tys PLNów, bo kurs franka do złotówki jest jaki jest... Ale to nie był punkt zapalny, tylko taka świadomość, że przyjechałam z bieda-kraju. (W kontraście do tego, że ci znajomi mogą sobie przylatywać do Polski i raz na tydzień, wydać PLNów do oporu, a i tak będzie to jakiś tam skrawek ich pensji - koleżanka zarabia we frankach tyle co ja w złotówkach.)
Tym, co wpłynęło na moją postawę, było po prostu to, jak mili byli ludzie. Uśmiechnięci, dzień dobry, przepraszam, dziękuję, miłego dnia. Może tak mi się akurat trafiło, no ale tak faktycznie było. Zdarzył się problem z kupnem biletów przez appkę mobilną w pociągu (kupiły się dwa), konduktor bez problemów żadnych dał pokwitowanie, z którym następnego dnia wystarczyło się przejść na dworzec i kasa była zwrócona od ręki.
A potem wróciłam do Polski. I to był naprawdę jeden z najgorszych dni w moim życiu. Tak się złożyło, że prosto z lotniska trafiłam na SOR. Nie będę wam pisać, co było na SORze, bo przecież każdy kto tam był to dobrze wie. Podsumujmy po prostu, że wyszłam w gorszym stanie niż przyszłam, a doprowadzenie mnie do histerii zajęło im tylko 6h (wtedy zaczęłam krzyczeć, że chcę natychmiast wyjść). Wszystko w klimacie pretensji do mnie, że w ogóle przyszłam. W międzyczasie odjechał pociąg, na który miałam rezerwację - oddali mi tylko 80% ceny biletu, choć odwołałam rezerwację przed odjazdem. Nie dało się kupić nowego biletu przez appkę mobilną, bo nie ma appki mobilnej a strona PKP działa prawidłowo tylko pod IE. Z resztą przez stronę i tak nie dało się kupić dwóch biletów tak, by siedzieć koło siebie, więc trzeba było powędrować na dworzec i kupić w okienku. WiFi w pociągach też nie ma.
Z resztą, chyba już tu gdzieś to pisałam... Żeby nie było, że się powtarzam, dodam, że niedawno trafiła mi się znów wizyta na SORze (choć jęczałam, żeby tylko nie na SOR, że aż tak bardzo nie boli - niestety bolało na tyle, że własnej woli nie miałam). Wkleję opis tej przygody, bo jest na miarę Bareji:
Ale od początku: W nocy, ok 4:00, z powodu stale narastającego bólu i opuchlizny po usunięciu kłopotliwej ósemki, trafiliśmy do nocnej przychodni. Co robi recepcjonista? Zamiast przekazać słaniającą się, i nie kontaktującą za bardzo, kobietę lekarzowi, a sprawy formalne załatwić z jej partnerem, okazało się że najważniejszą sprawą przez dobrych 15 min było to że on gdzieś położył okulary i nie może odczytać numeru PESEL z dowodu. A i w ogóle adres się zmienił, ojej. No to piszemy. K... O... jak się robiło Ł? A, alt i l, okej okej...
W końcu trafiliśmy do lekarza. I co lekarz robi? Zamiast podać coś przeciwbólowego, lub chociaż wypisać natychmiast receptę, spędza 20 min na dywagowaniu że podobny przypadek miał kilka dni temu, i to był ropień, oraz zastanawianiu się co będzie lepsze: recepta czy skierowanie. Stwierdził ze oba i resztę czasu spędza na zastanawianiu się co lepiej zrobić jako pierwsze - zrealizować receptę czy pojechać szukać w szpitalach chirurga szczękowego na nocnym dyżurze. A tymczasem fiolki ketonalu, tramadolu, penicyliny uśmiechają się zza szybki w gablocie. Na cholerę one tam?
Ok, wydał już receptę, lecimy natychmiast do najbliższej apteki, ból nie ustępuje. Obolała została w aucie, wpadam do nocnej apteki, pan farmaceuta wydaje mi leki, w tym kombinację antybiotyku i ketonalu zapisanego 10min wcześniej przez lekarza (godzina wydruku recepty widnieje jak wół). Poprosiłem go też o sprzedanie mi plastikowego kubka wody, bo akurat nie miałem nic pod ręką, uzasadniając że w samochodzie mam kobietę z bólem, której natychmiast leki trzeba podać. Z jednej strony odgrodzony od niego półką stał automat do wody, z drugiej strony miał zaplecze kuchenne i łazienkę, pomieszczenia z których korzystał w ramach nocnego dyżuru, a na stoliczku za nim leżały kubki plastikowe. I co usłyszałem jako odpowiedz? "Nie mam skąd dać, nie dostanę się do automatu". Aha.
Dobra, godzina 5:30, kierunek Szpital Wojewódzki, bo mają tam dyżury laryngologów, a do takowego nas lekarz z przychodni nocnej wysłał. Po wyczekaniu laryngologa okazało się że to nie jego broszka w ogóle i mamy jechać szukać chirurga szczękowego na dyżurze, wysłał nas do Centrum Klinicznego, nie do końca pewny czy znajdziemy tam czego szukaliśmy.
6:30, wchodzimy do Centrum Klinicznego. Piękny, nowy budynek na Smoluchowskiego. Mimo ketanolu obolała dalej słania się z bólu i ledwo co stoi. W recepcji krzątają się trzy pielęgniarki. "Krzątają się" to za dużo powiedziane, jedna siedziała przy komputerze i komentowała zażarcie dyżury pielęgniarek (o patrz, Aśka se znów 4 dni wolnego ustawiła!), druga stała obok i potakiwała (co ona w ogóle, jak tak można, czemu?), i trzecia, zażarcie przestawiająca kartoniki z miejsca na miejsce. Podchodzimy do recepcji, reaguje tylko jedna. Bierze skierowanie, dowód, zaczyna wpisywać bardzo powoli, jednym palcem, dane do komputera, po czym nagle odchodzi coś innego załatwić, rzucając do baby od przestawiania kartonów: "Dokończ tu za mnie, bo tu Pani czeka". Na co padło "Mam lepsze rzeczy do roboty". W skład tych lepszych rzeczy weszło wyrównanie kartoników na oknie, szukanie kubka, łyżeczki, kawy, mleczka, przejście się do czajniczka, poczekanie aż woda się zagotuje. W tym momencie wróciła obsługująca nas pielęgniarka i dokończyła dzieła. W międzyczasie wróciła kawiarka, ze stwierdzeniem: "To która z was chce tą kawę, bo ja w sumie nie mam ochoty...".
Kolejne czekanie na lekarza, RTG, następne skierowanie, tym razem już do Pracowni Chirurgii Szczękowej Centrum Klinicznego, bo faktycznie lekarz z przychodni nocnej mógł mieć rację że może być ropień, ale niekoniecznie. Mamy dwóch lekarzy tego samego stopnia mówiących że może to ropień, a może nie, lepiej żeby chirurg spojrzał. No shit Sherlock! Problem że otwierają tę Pracownię dopiero za godzinę, bo chirurga szczękowego na dyżurze nie miewają. Ale co tam, daliśmy radę dotrzeć tak daleko to co nam zmieni następna godzina. W końcu byliśmy przecież absolutnie pierwsi, na naszym skierowaniu było napisane "PILNE", więc pozostaje być tylko dobrej myśli.
Na dobrej myśli się skończyło. Nadeszła godzina otwarcia, zebrał się pełny korytarz ludzi czekających na wizytę w Pracowni, ale lekarza nie ma. Mija kwadrans akademicki, w desperacji pytamy pielęgniarkę co się dzieje, w odpowiedzi usłyszeliśmy "Jak się lekarz spóźni tylko pół godziny to i tak będzie dobrze!". Spóźnił się 40min, na dyżur w Pracowni który trwa 5h. Założymy się że wychodzi także wcześniej? Jak to się ma do zdolności przerobowej naszej służby zdrowia?
Wreszcie się udało, po 4 godzinach i 30 minutach eskapady jaśnie pan chirurg łaskawie spojrzał na szczękę pacjentki, nie dojrzał nic specjalnego, wklepał w komputer swoje zalecenia i odesłał po kwitek w inną część szpitala, co oznaczało nie tyle łażenie, co kolejne czekanie, w sumie tylko na opieczętowany wydruk. Po 45 minutach okazało się że system im się zwiesił i będzie trzeba trochę poczekać na wydruki i przekierowania do innych lekarzy, co obsada przyjęła bardzo radośnie, parząc kawę, gadając z rodziną przez komórki i rozpakowując drugie śniadanie. My to my, ale oko faceta który siedział koło nas w poczekalni wyglądało jakby nie miało tyle czasu, na szczęście nic pilniejszego nie było. I po raz drugi w tym roku wyszliśmy ze szpitala bez końcowych recept i wypisu, nie chcąc po prostu tracić czasu.
I żeby było jeszcze śmieszniej, tak na sam koniec automat biletowy na parkingu zżarł kasę za bilet i trzeba było zapłacić podwójnie, bo opiekun automatu uciął dyskusję pytaniem: "A jak mi Pan udowodni że automat Pana oszukał, hę?".
To powyższe to wszystko, w każdym szczególe najprawdziwsza prawda. Powiem wam szczerze - zwyczajnie nie chcę rodzić w polskim szpitalu. I nigdy więcej nie pójdę na SOR na własnych nogach - będą musieli mnie związać i zanieść.